czwartek, 19 marca 2015

Promyk

            Promyczku, pamiętaj, gdy czynisz dobro, to ono do ciebie wraca. Każda żywa istota potrzebuje miłości, a ci, co sami jej nie potrafią dać – zrozumienia. Narodziliśmy się po to, by kochać, Promyczku. Nigdy o tym nie zapomnij. Mama cię kocha, Promyczku.

            – Nie… proszę… zostaw mnie. – Zdławiony przez płacz szept wydawał się kwileniem zranionego pisklęcia, błagającego o pomoc.
            On był nauczony: pomagać należy każdemu. Czy to człowiekowi, czy zwierzęciu, a nawet zwykłej roślinie, która wedle przekonań wielu niczego nie czuła.

            Bzdura!
            Mama by nie kłamała.

            Spojrzał na kulącą się w kącie kobietę. Miała mokrą od łez twarz. Czarno-niebieskie smugi spływały jej po policzkach, jak roztopowe strumienie po górach za oknem. Szare, a może zielone oczy, szkliły się od wciąż napływających słonych kropli.
Promyk dziwił się, że kobieta jeszcze była w stanie płakać. Odkąd ją znalazł na poboczu przy stacji benzynowej niczego innego nie robiła tylko płakała, na zmianę z traceniem przytomności. I tak już od pięciu dni.
            Promyk nie wiedział dlaczego. Przecież jej pomógł, prawda? Leżała sama, skulona z posiniaczoną twarzą, a krew sączyła się z większych i mniejszych ranek na ciele, okrytym potarganą sukienką w kolorze pomarańczy, które tak uwielbiał. Padał deszcz, a ona mimo złej pogody nie schodziła z drogi, by schronić się pod nieczynną już stacją benzynową. Leżała tam niczym sarna, którą widział tydzień temu. Tą, z wykręconym łbem, rozszarpywaną już przez wrony. Tyle że sarna była martwa, a kobieta nie. Oddychała płytko i nie reagowała na jego poszturchiwania. Co miał więc począć w środku nocy z dala od miasta i bez samochodu? Matka nauczyła go miłości do bliźniego, to zachował się jak najlepiej potrafił.
            Wyjął ze spodni pas i skrępował nim nieprzytomnej ręce – nie lubił, gdy one wszystkie po odzyskaniu świadomości, zaczynały się szamotać i go bić. Gdy już sprawę rąk uznał za rozwiązaną, oderwał kawałek sukienki i wepchnął kobiecie do ust – bo krzyku też nie lubił.  Uznając, że wszystko było jak należy, przecucił ją sobie przez ramię i ruszył asfaltową drogą na zachód, tam, gdzie z lasu nieopodal zbocza, wychodziła udeptana ścieżka prowadząca prosto do jego skromnego domu.
            Mama kochała ten dom. Pachniał sosnami, dymem, winem i pomarańczami, które zawsze przynosiła z pracy w sadzie. Teraz dom nie wydawał się tak wspaniały, jak wtedy, gdy matka o niego dbała, ale wciąż sprawiał, że Promyk miał ochotę do niego wracać, i ciągle czuł, że to jego dom. Nie przeszkadzały mu zabite deskami okna, ani skrzypiące spróchniałe drzwi. Nie wyganiał przemykających po podłodze myszy, czy karaczanów, bo przecież, wszystkie stworzenia należało miłować.  To dlatego pomagał potrzebującym kobietom.
            Dawał im schronienie, karmił, dbał o nie, troszczył się jak najlepiej mógł. To nigdy nie była jego wina, że w końcu umierały. Ich krzyki, wrzaski, kopania, błagania go nie zniechęcały. Bo on widział, że każdej coś dolegało i każda miała tę samą historię. Ktoś je skrzywdził, a on, Promyk, musiał się nimi zaopiekować.
            – Wypuść mnie… chcę do domu – płakała kobieta.
            Poruszywszy się zadzwoniła łańcuchami przypiętymi do kostek, które nie pozwalały jej się oddalić od ściany więcej niż na metr. Kobieta przylgnęła do zimnego piwnicznego muru, starając się nie patrzeć na Promyka.
            – Jeść – powiedział ze szczerym, szczerbatym uśmiechem i podał kobiecie miskę z chlebem i mlekiem. – Jedzenie… siła – wydukał najlepiej jak potrafił.
            – Nie… wolę zdechnąć…
            – JEŚĆ! – ryknął Promyk, po czym rzucił miską w kobietę.
            Naczynie, jak jedno z wielu, roztrzaskało się o ścianę, zalewając wszystko dookoła zepsutym mlekiem i rozmokłym czerstwym chlebem.
            Kobieta krzyknęła głośno, ni to przerażona, ni to zszokowana. Dotąd Promyk był dla niej miły. Jednak nie miała pojęcia o tym, ile dziewcząt przed nią, było w tej sytuacji, co ona teraz.
            – Nie jeść, nie żyć – powiedział Promyk, tłumiąc płacz, i zaraz po tym opuścił piwnicę, pogrążając kobietę w ciemności.

            Promyczku, nie możesz chodzić do szkoły, bo dzieci ci dokuczają. Tu jesteś bezpieczny. Będę uczyła cię w domu, dobrze? Mama cię kocha, Promyczku. Jesteś wyjątkowym chłopcem. Najukochańszym synem mamusi.

            Promyk stąpał mocno po podłogowych deskach. Słyszał dochodzące z dołu zawodzenie uratowanej przez niego kobiety. Był dobrym chłopcem, jak mawiała mama. Nikomu nie chciał zrobić nigdy krzywdy. Nie potrafił oraz nie chciał. Nienawidził siebie, gdy coś w nim pękało i zaczynał robić złe, bardzo złe rzeczy.
            Promyk przystanął, widząc matkę. Siedziała w  fotelu i miała karcące spojrzenie. Mimo że była to tylko goła czaszka z czarnymi otworami w miejscach oczu, ale widział. Mógł to odczytać w pozie matki. W sposobie w jakim siedziała na fotelu. Jak układały się jej białe kości.
            – Mama przecież wie. Mama… – jęknął Promyk, upadając na kolana przed sfatygowanym meblem.
            Szkielet w wrzosowej sukience poruszył się niebezpiecznie. Czaszka zsunęła się ze swego miejsca i sturlała wprost w dłonie Promyka.
            Ten zawył, widząc straszący go od paru lat otwór – miejsce, w którym kiedyś trafił matkę żelazkiem.
            – Mama… – załkał.
            Promyk nie chciał. Przecież był dobrym chłopcem.

            Promyku, co ty wyprawisz? Całą noc cię szukam i co znajduję? Pastwisz się nad kobietą. Nie możesz! Co ludzie powiedzą, a policja? Co mama ci mówiła: trzeba miłować bliźnich, a nie ich krzywdzić. Idź! Napraw szkody, zaopiekuj się tą biedą dziewczyną! I lepiej nich nikt jej nie znajdzie!

            Promyk wstał i rozejrzał po zdewastowanym domu. Po jego zniekształconej przez czas i chorobę twarzy spływały łzy. Tęsknił za matką. Spojrzał w dłonie, gdzie wciąż spoczywała jej czaszka. Z wielką czcią i oddaniem odłożył ją na miejsce. Starał się jak mógł, jednak nie potrafił uzyskać pierwotnego efektu i teraz matka patrzyła na niego z przechylonym łbem, jak ciekawski pies.
            – Imię? – spytał promyk zwłok. – Nadać imię – powiedział tępo kiwając głową, po czym klasnął uradowany w dłonie i na powrót zszedł do piwnicy.
            – Nie! Zostaw mnie, kreaturo! – krzyknęła mu w twarz kobieta.
            – Ciii – uciszył ją, przyciskając brudny paluch do wykrzywionych ust. – Będzie dobrze. Ja mówić z mama.
            Kobieta rozszerzyła oczy, nie mając pojęcie o co chodziło jej prześladowcy.
            – Ty zostać tu ze mną.
            – Nie…
            – Tak. Ja Promyk, ty Słońce – powiedział zadowolony i wyciągnął ku niej swoje łapska.
           

4 komentarze:

  1. Cześć! W związku z tym, że ostatni post jest z 2015 roku, proszę o wiadomość na naszym blogu czy wciąż czekasz na ocenę. Na odpowiedź czekamy do 6 maja 2016.

    Pozdrawiam,
    Mediate (http://o-pieprz.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,
    och biedny i biedne te kobiety..
    Dużo weny życzę Tobie...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń

Komentarze karmią wenę.