Promyczku,
pamiętaj, gdy czynisz dobro, to ono do ciebie wraca. Każda żywa istota
potrzebuje miłości, a ci, co sami jej nie potrafią dać – zrozumienia.
Narodziliśmy się po to, by kochać, Promyczku. Nigdy o tym nie zapomnij. Mama
cię kocha, Promyczku.
– Nie… proszę… zostaw mnie. – Zdławiony przez płacz szept wydawał się
kwileniem zranionego pisklęcia, błagającego o pomoc.
On był
nauczony: pomagać należy każdemu. Czy to człowiekowi, czy zwierzęciu, a nawet
zwykłej roślinie, która wedle przekonań wielu niczego nie czuła.
Bzdura!
Spojrzał na kulącą się w kącie kobietę. Miała mokrą od łez twarz.
Czarno-niebieskie smugi spływały jej po policzkach, jak roztopowe strumienie po
górach za oknem. Szare, a może zielone oczy, szkliły się od wciąż napływających
słonych kropli.
Promyk dziwił się, że kobieta jeszcze
była w stanie płakać. Odkąd ją znalazł na poboczu przy stacji benzynowej
niczego innego nie robiła tylko płakała, na zmianę z traceniem przytomności. I
tak już od pięciu dni.
Promyk nie
wiedział dlaczego. Przecież jej pomógł, prawda? Leżała sama, skulona z
posiniaczoną twarzą, a krew sączyła się z większych i mniejszych ranek na ciele,
okrytym potarganą sukienką w kolorze pomarańczy, które tak uwielbiał. Padał
deszcz, a ona mimo złej pogody nie schodziła z drogi, by schronić się pod
nieczynną już stacją benzynową. Leżała tam niczym sarna, którą widział tydzień
temu. Tą, z wykręconym łbem, rozszarpywaną już przez wrony. Tyle że sarna była
martwa, a kobieta nie. Oddychała płytko i nie reagowała na jego poszturchiwania.
Co miał więc począć w środku nocy z dala od miasta i bez samochodu? Matka
nauczyła go miłości do bliźniego, to zachował się jak najlepiej potrafił.
Wyjął ze
spodni pas i skrępował nim nieprzytomnej ręce – nie lubił, gdy one wszystkie po
odzyskaniu świadomości, zaczynały się szamotać i go bić. Gdy już sprawę rąk
uznał za rozwiązaną, oderwał kawałek sukienki i wepchnął kobiecie do ust – bo
krzyku też nie lubił. Uznając, że
wszystko było jak należy, przecucił ją sobie przez ramię i ruszył asfaltową
drogą na zachód, tam, gdzie z lasu nieopodal zbocza, wychodziła udeptana
ścieżka prowadząca prosto do jego skromnego domu.
Mama kochała
ten dom. Pachniał sosnami, dymem, winem i pomarańczami, które zawsze przynosiła
z pracy w sadzie. Teraz dom nie wydawał się tak wspaniały, jak wtedy, gdy matka
o niego dbała, ale wciąż sprawiał, że Promyk miał ochotę do niego wracać, i
ciągle czuł, że to jego dom. Nie przeszkadzały mu zabite deskami okna, ani
skrzypiące spróchniałe drzwi. Nie wyganiał przemykających po podłodze myszy,
czy karaczanów, bo przecież, wszystkie stworzenia należało miłować. To dlatego pomagał potrzebującym kobietom.
Dawał im
schronienie, karmił, dbał o nie, troszczył się jak najlepiej mógł. To nigdy nie
była jego wina, że w końcu umierały. Ich krzyki, wrzaski, kopania, błagania go
nie zniechęcały. Bo on widział, że każdej coś dolegało i każda miała tę samą
historię. Ktoś je skrzywdził, a on, Promyk, musiał się nimi zaopiekować.
– Wypuść
mnie… chcę do domu – płakała kobieta.
Poruszywszy
się zadzwoniła łańcuchami przypiętymi do kostek, które nie pozwalały jej się
oddalić od ściany więcej niż na metr. Kobieta przylgnęła do zimnego piwnicznego
muru, starając się nie patrzeć na Promyka.
– Jeść –
powiedział ze szczerym, szczerbatym uśmiechem i podał kobiecie miskę z chlebem
i mlekiem. – Jedzenie… siła – wydukał najlepiej jak potrafił.
– Nie… wolę
zdechnąć…
– JEŚĆ! –
ryknął Promyk, po czym rzucił miską w kobietę.
Naczynie,
jak jedno z wielu, roztrzaskało się o ścianę, zalewając wszystko dookoła
zepsutym mlekiem i rozmokłym czerstwym chlebem.
Kobieta
krzyknęła głośno, ni to przerażona, ni to zszokowana. Dotąd Promyk był dla niej
miły. Jednak nie miała pojęcia o tym, ile dziewcząt przed nią, było w tej sytuacji,
co ona teraz.
– Nie jeść,
nie żyć – powiedział Promyk, tłumiąc płacz, i zaraz po tym opuścił piwnicę,
pogrążając kobietę w ciemności.
Promyczku, nie
możesz chodzić do szkoły, bo dzieci ci dokuczają. Tu jesteś bezpieczny. Będę
uczyła cię w domu, dobrze? Mama cię kocha, Promyczku. Jesteś wyjątkowym
chłopcem. Najukochańszym synem mamusi.
Promyk stąpał
mocno po podłogowych deskach. Słyszał dochodzące z dołu zawodzenie uratowanej
przez niego kobiety. Był dobrym chłopcem, jak mawiała mama. Nikomu nie chciał
zrobić nigdy krzywdy. Nie potrafił oraz nie chciał. Nienawidził siebie, gdy coś
w nim pękało i zaczynał robić złe, bardzo złe rzeczy.
Promyk przystanął, widząc matkę.
Siedziała w fotelu i miała karcące
spojrzenie. Mimo że była to tylko goła czaszka z czarnymi otworami w miejscach
oczu, ale widział. Mógł to odczytać w pozie matki. W sposobie w jakim siedziała
na fotelu. Jak układały się jej białe kości.
– Mama przecież wie. Mama… – jęknął
Promyk, upadając na kolana przed sfatygowanym meblem.
Szkielet w wrzosowej sukience
poruszył się niebezpiecznie. Czaszka zsunęła się ze swego miejsca i sturlała wprost
w dłonie Promyka.
Ten zawył, widząc straszący go od
paru lat otwór – miejsce, w którym kiedyś trafił matkę żelazkiem.
– Mama… – załkał.
Promyk nie chciał. Przecież był
dobrym chłopcem.
Promyku,
co ty wyprawisz? Całą noc cię szukam i co znajduję? Pastwisz się nad kobietą.
Nie możesz! Co ludzie powiedzą, a policja? Co mama ci mówiła: trzeba miłować
bliźnich, a nie ich krzywdzić. Idź! Napraw szkody, zaopiekuj się tą biedą
dziewczyną! I lepiej nich nikt jej nie znajdzie!
Promyk wstał i rozejrzał po zdewastowanym domu. Po jego
zniekształconej przez czas i chorobę twarzy spływały łzy. Tęsknił za matką.
Spojrzał w dłonie, gdzie wciąż spoczywała jej czaszka. Z wielką czcią i
oddaniem odłożył ją na miejsce. Starał się jak mógł, jednak nie potrafił
uzyskać pierwotnego efektu i teraz matka patrzyła na niego z przechylonym łbem,
jak ciekawski pies.
– Imię? – spytał promyk zwłok. – Nadać imię – powiedział
tępo kiwając głową, po czym klasnął uradowany w dłonie i na powrót zszedł do
piwnicy.
– Nie! Zostaw mnie, kreaturo! – krzyknęła mu w twarz
kobieta.
– Ciii – uciszył ją, przyciskając brudny paluch do
wykrzywionych ust. – Będzie dobrze. Ja mówić z mama.
Kobieta rozszerzyła oczy, nie mając pojęcie o co chodziło
jej prześladowcy.
– Ty zostać tu ze mną.
– Nie…
– Tak. Ja Promyk, ty Słońce – powiedział zadowolony i
wyciągnął ku niej swoje łapska.
Az mnie ciarki przeszly...
OdpowiedzUsuńO cholera...
OdpowiedzUsuńCześć! W związku z tym, że ostatni post jest z 2015 roku, proszę o wiadomość na naszym blogu czy wciąż czekasz na ocenę. Na odpowiedź czekamy do 6 maja 2016.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Mediate (http://o-pieprz.blogspot.com)
Witam,
OdpowiedzUsuńoch biedny i biedne te kobiety..
Dużo weny życzę Tobie...
Pozdrawiam serdecznie